Słyszałem niedawno jak jeden z moich kolegów przyjmował swój jacht, który wyczarterował innemu koledze. I oto dzielny żeglarz oddając jacht mówi: „wiesz stary ta szafka to Ci się oberwała. Straciłeś parę talerzy…”. Nie do końca zrozumiałem, komu się to oberwało i kto stracił.

http://www.tapeta-chmury-aglowiec-morze.na-pulpit.com/zdjecia/chmury-aglowiec-morze.jpeg
Przypomniałem sobie pewne zdarzenie sprzed lat. Tak już mam, że coraz lepiej pamiętam zdarzenia dawne, a nie zawsze co jadłem wczoraj na obiad. Pokazały się pierwsze genuy; nie każdy jacht ją miał. Ta była lekka, jak to genua, całkiem nowa i bawełniana. Bajka; musieliśmy sobie na niej popływać. Nie było oczywiście żadnych rolfoków, tylko zwykłe raksy.
Jazda była kosmiczna, ale trochę ją przetrzymaliśmy i oczywiście pękła. Materiał był nowy więc na szczęście poleciała po szwach, ale za to od liku do liku. Byliśmy przerażeni, bo nikt nie mógł się o tym dowiedzieć. Nawet do głowy nam nie przyszło wrócić z podartą nowiuteńką genuą i powiedzieć kolegom: właśnie Wam poleciała, pewnie była kiepska.
Przez ostatnią dobę jaka nam została do powrotu bez najmniejszej przerwy szyliśmy na zmianę na dwie igły równiuteńko zygzak jak na maszynie. Nie zdążyliśmy i w Szczecinie szukaliśmy w nocy żaglomistrza ze Stoczni Jachtowej żeby dokończył abyśmy mogli wrócić i oddać jacht w stanie takim jaki był przedtem.
I jeszcze z innej bajki.
Jeden z moich pierwszych kontraktów na „konwój”, czyli przeprowadzenie jachtu, był z dawnej Jugosławii. Jednostka była całkiem nowa, czteroletnia, prawie 16 metrów długości i wyposażona w różne nowoczesne patenty typu „grot zwijany w bom”. Był też jak na nasze wyobrażenie całkiem duży silnik a także radar /ten z kolei niewielki/. Pierwszy raz w życiu zobaczyłem radar na jachcie żaglowym.
Jacht został kupiony od firmy czarterowej, a to jak się później okazało miało coś znaczyć. Pora tylko była trochę późna jak na podróż na północ. Przyjechaliśmy późnym popołudniem i przez pierwszy wieczór chłonęliśmy taką nowoczesność. Rano przy świetle dziennym zaczęliśmy zauważać różne detale.
Niejedna półka im się oberwała przez te cztery lata, większość lin była poprzecierana w dziwnych miejscach, grot zwijał się w bom bardzo nierówno pozostawiając wielki brzuch. W żegludze okazało się później, że na kursach ostro do wiatru są tylko dwie opcje: albo cały grot albo wcale. W opętnikach brakowało wielu klinów stabilizujących, a w przekładni silnika była woda.
A więc u nich już dawno był taki zwyczaj, że skoro jacht jest Wasz, to Wam się popsuło. Teraz tylko przyszło to także do nas wraz z rolfokami, radarami i GPS-em. I dobrze nam tak.
Aby poprawić sobie humor wspomnę jeszcze raz czasy dawniejsze i słusznie minione. Gdy byłem w 1966 roku w Ośrodku Szkolenia Morskiego w Jastarni były tam wówczas trzy Folkboaty: Skald, Selma i Sigrid. To właśnie na nich codziennie trenowali manewrowanie kandydaci na sterników jachtowych. Nie miały oczywiście żadnych silników. Chodziło o żagle. W tamtym czasie niewiele jachtów było wyposażonych w silnik.
Codziennie po zajęciach załoga, która manewrowała na jednostce musiała ją wyklarować. To znaczy oczywiście żagle i liny, ale także wyszorować pokład oraz zęzę. W zęzie nie miało prawa być kropli wody ani ziarenka piasku. Każdą łódkę odbierał oficer wachtowy Ośrodka bardzo skrupulatnie. A zęzy na Folkboatach pomalowane były na biało. Naprawdę były białe!!! I tak codziennie. Czy ktoś pamięta oddając jacht, że jest coś takiego jak zęza, gdzie wszystko ścieka?
Ja pamiętam i nawet mam z tego niezły ubaw. Po zakończonym rejsie razem z załogą czyścimy cały jacht. Pracy jak zwykle trochę jest, ale za to mina odbierającego…. bezcenna!
Pozdrawiam
Indianin
To chyba stare dzieje. Pozdr. a