Płynęliśmy sobie dość daleko i było bardzo ciepło. Nie zakłócały nam życia żadne satelity, a Słońce było tylko jedno. Wobec takiego błogiego stanu należało mieć jakieś możliwości znajdowania swojej pozycji na morzu gdy od wielu dni nie było lądu i długo trzeba było jeszcze czekać aby ponownie go zobaczyć
Było bardzo intrygujące pytanie: czy to, co zobaczymy po drugiej stronie będzie Brazylią czy Argentyną?. Należało więc „łapać Słońce i gwiazdy”. Do tego byliśmy przygotowani i mieliśmy stosowne przyrządy oraz mądre książki. Rutynowo należało zmierzyć w dzień wysokość Słońca dwie-trzy godziny przed kulminacją, samą kulminację i to samo po południu.

http://grafik.rp.pl/g4a/984000,523273,9.jpg
Jeśli się to udało (czasami nie), to już w południe mieliśmy aktualną pozycję, a po południu jej potwierdzenie. Najłatwiejsze z tego było obliczanie linii pozycyjnej z kulminacji. Przede wszystkim najłatwiejszy pomiar. Słońce w momencie kulminacji wizualnie tak zwalnia, że mamy wrażenie iż przez pewien czas „stoi” w miejscu.
Daje to nam swobodę dla wykonania dokładnego pomiaru. Poza tym nie jest istotny precyzyjny moment, a więc niedokładności naszego chronometru nie mają wpływu na wynik. Należy tylko obliczyć „z grubsza” czas kulminacji na naszym południku zliczonym oraz tym wcześniej wyjść na pokład z sekstantem im mniejsze zaufanie mamy do naszej pozycji zliczonej.
Do tego wszystkiego „właściwie żadnych” obliczeń. Tylko odczytać deklinację Słońca (to coś takiego jak szerokość geograficzna) z Rocznika Astronomicznego. Do tego też nie trzeba mieć dokładnego czasu; wystarczy prosta interpolacja między najbliższymi godzinami, bo deklinacja zmienia się bardzo wolno.
Mamy więc odczytaną deklinację Słońca i naszą wysokość zmierzną własnoręcznie (własnoocznie?). Teraz jeden wzór; jedyny który znam, gdyż uznałem za potrzebny. Do deklinacji dodajemy algebraicznie „odległość zenitalną” (to jest dopełnienie wysokości Słońca do 900) i wynik gotowy. Ten wynik to nasza szerokość geograficzna. Łatwe, przyjemne i piękne w swej prostocie..
Ponieważ łatwe to jednocześnie najbardziej dokładne. Należało to robić („dobra praktyka morska”) codziennie niezależnie od tego jak daleko byliśmy od najbliższego lądu. Więc oczywiście robiłem to jeśli tylko możliwa była obserwacja w tym momencie. Czasem nie było to możliwe (chmury, mgła, UFO) i tylko to usprawiedliwiało brak szerokości z kulminacji konkretnego dnia.
Prze wiele lat zawsze wychodziło i nie było żadnych problemów.
Aż pewnego razu „nie wyszło”. Wynik dał jakąś kosmiczną bzdurę, która nawet nie zmieściła się na „plottingu”. Czyżby Ziemia się skrzywiła? Machnąłem na to ręką, bo do lądu było jeszcze jakiś tydzień żeglugi, a przecież „jutro też dzień”. Zrobi się jutro i po krzyku.
Ale „jutro” było tak samo. Jakiś kosmos. Nic z tego nie rozumiałem. Sprawdzałem tysiąc razy i wszystko było dobrze. Skurczyłem się o pięć centymetrów i udałem się na wewnętrzną emigrację. To znaczy tak intensywnie myślałem, że mi nawet papierosy nie smakowały (liczone w długim przelocie na sztuki).
Z tego bólu całego ciała zacząłem sobie rysować całą tą nieszczęsną sytuację. A więc kółko południka niebieskiego, Równik astronomiczny, Słońce…. Nic z tego nie wynika. I tak parę razy. Nic…
Z rozpaczy wziąłem trójkąt nawigacyjny i rozrysowałem z dokładnością do pół stopnia. I co? EUREKA!!! Zobaczyłem jak na dłoni jaki byłem ciemny i niedouczony. Dopiero na rysunku było to widać. To była półkula południowa i Słońce kulminowało „na północy”. To zmieniało zasadniczo sytuację i należało we wzorze zmienić znak jednego elementu.
Zawsze przedtem pływałem w lecie na średnich szerokościach i proste dodawanie niezmiennie się sprawdzało. Rutyna prowadzi do bezmyślnej wiary w zapamiętane wzory i schematy, czyli uwstecznia. Przez wiele lat ulegałem temu procesowi. Teraz postanowiłem ten jedyny konieczny wzór wyrzucić z pamięci. Od tej pory były tylko rysunki sytuacyjne.
Zdaje sobie sprawę, że powyższe śliczne nazwy komuś niezorientowanemu w astronawigacji (po co to komu teraz; mamy nasze „guru”-GPS) niczego nie powiedzą. Chodzi tylko o to, żeby wszystko zrozumieć a nie zapamiętać.