Zostałem wessany w tamtejszą atmosferę tak dokładnie, że pozostało mi to do dzisiaj. Bardzo szybko stało się to ważniejsze od szkoły, ale wciąż mało mi zadawali do pracy w domu więc nie było problemu. Te pojawiły się nieco później, gdy zauważyłem jeszcze inne walory życia. Ale na razie owo życie składało się głównie ze szkolenia w oczekiwaniu na kolejny sezon.
http://www.kronikarp.pl/szukaj,30594,tag-689564,strona-5
Były spływy Wisłą, Odrą, były Mazury. Na Mazurach, a później jeszcze na Jeziorach Augustowskich było tak mało żaglówek, że podpływaliśmy do siebie, aby się pozdrowić. Nie było marin, silników, tawern, ale były za to noce przy ognisku i zupy gotowane w kociołku na wodzie z jeziora. Aż trudno teraz uwierzyć, że to była dobra czysta woda. Tylko lekko pachniała wodorostami. Nie do wiary.
No i te lata oczekiwania na kolejny stopień. Sternika jachtowego można było uzyskać dopiero mając ukończone 16 lat. Nie wytrzymałem i pojechałem do Jastarni po skończeniu 15 lat. Mówiłem wtedy, że mam już prawie szesnaście chociaż tak naprawdę to brakowało jeszcze pół roku. To był wtedy kultowy ośrodek szkoleniowy zdetronizowany wkrótce potem przez Trzebież.
Zatoka Gdańska już mnie nie frapowała, bo wcześniej pływałem po niej na harcerskich keczach; tzw. „czerwoniakach”. Było na nich wszystko jak prawdziwe, tylko to morze jakieś ciasne. Z Jastarni już było bliżej. W basenie portowym stała czasem „Wielkopolska”-strasznie duży jacht pełnomorski. Czasem też „Generał Zaruski” – to był dla nas prawdziwy żaglowiec. Tam nie pachniało wodorostami jak zupa z jeziora, tam już było czuć zapach dżungli i murzyńskich wiosek.
Kurs skończyłem i zdałem egzamin, ale patentu nie dostałem, bo byłem za mały. Przysłali mi go później do domu. Za to zainteresował się mną sam komendant – no bo taki mały, takie “dziecko pułku”. Dał mi nawet potrzymać sekstant, a na pożegnanie w nagrodę za egzamin dostałem od niego taką małą książeczkę w byle jakim wydaniu.
To był skrypt z astronawigacji – mam go do dzisiaj. “Jak się trochę poduczysz matematyki to kiedyś zajrzyj” – powiedział. Gdy się tylko trochę poduczyłem, to naprawdę zajrzałem. I jeszcze po egzaminach trzydniowy rejs na pełne morze na „Generale Zaruskim”. To była cała seria przypadków w ciągu paru dni.

Naprawdę zajrzałem do tego skryptu gdy “trochę podrosłem”
Potem już właściwie było tylko „z górki”. Pływałem bardzo dużo, więc nie miałem problemu z zaliczaniem stażu, który był wtedy dość wygórowany i liczył się w milach morskich, co wydaje się teraz dość dziwne. Tylko wiek mnie ograniczał, ale mając osiemnaście (tym razem pełne i skończone) trzymałem w ręku patent sternika morskiego. Zaraz po studiach już „kapitan małosolny” – najmłodszy w Polsce, ale tylko przez rok.
Po roku ktoś mnie zdetronizował, bo się zestarzałem, a po trzech latach był już patent kapitana „żeglugi międzyplanetarnej”. I ten mam do dziś; taki zwykły, może trochę grubszy papierek zgrzany od razu w folii żeby się nie zniszczył. Więcej stopni już nie było.
Ten ostatni ciągle jest ważny, o dziwo nie przeterminował się. Z wrażenia i dla sprawdzenia, czy da się na tym pływać natychmiast popłynąłem Opalem „Dar Kołobrzegu” z Kołobrzegu do Warny w Bułgarii, czyli dookoła Europy. Dało się. I zaraz dostałem wyróżnienie w ramach corocznej tradycyjnej nagrody „Rejs Roku” w Gdańsku.
To zawsze była i ciągle jest najbardziej prestiżowa lista wyróżnień za dokonania żeglarskie, ale tym razem był to znowu czysty przypadek. Po prostu ktoś nagle zauważył, że środkowe wybrzeże jest rzadko doceniane, bo wyczyn żaden to nie był, po prostu trochę dłuższa trasa.
I tutaj wybiegłem już trochę za daleko, bo w międzyczasie coś jeszcze się działo…
Cdn.