Od bardzo młodych lat moje życie jakoś w taki czy inny sposób jest związane z żaglami, a przede wszystkim z morzem. A stało się to wcale nie w taki sposób, jaki można usłyszeć w wielu wspomnieniach starych wilków morskich:
„gdy byłem młody czytałem dużo powieści podróżniczych o piratach i dalekich krainach, gdzie pomarańcze są na drzewach, a ananasy na ziemi, gdzie z białej plaży widać tylko roziskrzony ocean aż po horyzont….. Postanowiłem więc zostać marynarzem, aby tam popłynąć i to wszystko samemu zobaczyć…”.
maly-morze-lezak-chlopczyk-aglowiec.php
Otóż wszystko u mnie było inaczej i nigdy nie chciałem zostać zawodowym marynarzem, chociaż już wiele lat temu miałem taką możliwość. Ja ją po prostu zignorowałem, mimo iż byłem już wtedy dość zaawansowany w karierze żeglarskiej. A był to czas non-ironów, ortalionów /tylko nieco starsi pamiętają, co to było/, nieoficjalnego importu rzeczy poszukiwanych, zarobków w dolarach i długich postojów na redzie.
Wielu o tym marzyło, to właśnie była egzotyka, a ja głupi nie chciałem. Często zdarzały mi się nietrafione decyzje. Miałbym dzisiaj okazałą willę i wypasioną brykę, a nie starego Forda i mieszkanie na strychu.
A żagle weszły mi do głowy przez czysty przypadek i tam już po prostu zostały. Gdy miałem 9 lat tatuś stwierdził, że zadają mi za mało prac domowych przez co mam za dużo czasu i za dużo się włóczę po okolicy z nieodpowiednim oczywiście towarzystwem. Postanowił więc ten czas mi zagospodarować.
Zapisał mnie do koła modelarstwa lotniczego w Młodzieżowym Domu Kultury /było wtedy coś takiego/ i pilnował, abym tam chodził. Jakoś nie wychodziło mi to modelowanie, więc mnie przerzucił na modelarstwo okrętowe. Tam chyba było jakieś lepsze towarzystwo, albo łatwiej mi było strugać te łódki, bo zostałem na dłużej.
Nawet jak pamiętam brałem udział w jakichś zawodach parę razy i przywoziłem dyplomy. Wkrótce to porzuciłem, bo facet który to prowadził powiedział pewnego razu: przyjdź w niedzielę o dziewiątej. Nie powiedział, po co, ale wolałem w niedzielę iść tam gdzie miałem przyjść niż tam gdzie mi rodzice kazali.
A to był kurs na stopień podstawowy, czyli stopień żeglarza. To była żeglarska drużyna wodna przy Lidze Obrony Kraju. A to było bardzo szczęśliwe zestawienie, gdyż mogli korzystać zarówno z możliwości obozowych i rejsowych harcerskich, jak i tych, które oferował w wakacje LOK. Niełatwo było wówczas żeglować, a takie zestawienie dawało o wiele większe możliwości. I to był pierwszy jak się okazało /wciąż się okazuje/ bardzo znaczący przypadek.
Właśnie była połowa lat sześćdziesiątych.
Tak mi tam wszyscy zaimponowali, że zostałem wessany w tamtejszą atmosferę…
Cdn.
Adam czytam z ciekawością i jestem ciekaw bardzo co będzie dalej. Proszę o więcej z dokładką. Gorąco pozdrawiam Włodek 🙂
Dzięki Włodek. Trochę jeszcze napisałem w dalszych postach “opowieści morskie”. Pozdrawiam Adam