22 grudzień 1980 roku zastał nas w Kanale Kilońskim. Za nami były już trzy tygodnie bardzo ciężkiej żeglugi po Bałtyku pod niemal nieustające przeciwne sztormy. Jacht ze swej natury konstrukcyjnej niezbyt chętnie halsujący obciążony dodatkowo dwoma tonami przeróżnych zapasów na ośmiomiesięczną żeglugę wykazywał szczególną niechęć do żeglugi w warunkach nieustannego przeciwnego wiatru i bardzo stromej wysokiej fali.
Żeglowaliśmy dopóki się udawało a gdy nie było można nawet utrzymać się na wysokości uciekaliśmy do portu przeważnie tracąc z takim trudem zdobytą wysokość. Ale nie było innej rady. Było zimno, było oblodzenie a częste śnieżyce nie dawały nadziei, że nas widzą statki nawet w czasie bardzo krótkiego dnia. Chcieliśmy jednak bardziej dopłynąć do Brazylii niż dać się rozjechać niemal na progu domu.
W końcu jednak dopłynęliśmy do jakiejś cywilizacji chociaż żeglując na zachód. W Kanał Kiloński weszliśmy z marszu aby nie tracić czasu. Nie mieliśmy żadnych planowanych postojów w Europie, wejścia do portów były wymuszane przez okoliczności. Brnęliśmy więc dokąd się udawało. Wiatr w Kanale był oczywiście przeciwny i na naszym coraz słabszym silniczku długo oglądaliśmy poszczególne mijane drzewa.
Później okazało się, że nałapaliśmy przez odpowietrzenia sporo wody morskiej do zbiorników paliwa. Nie wiedząc o tym radośnie rozprowadzaliśmy sól po całym układzie paliwowym. O zmroku (czyli po południu ) silnik w końcu zdechł i do najbliższej dalby musieliśmy już dohalsować na żaglach. Niemcy na punkcie kontrolnym okazali się wyrozumiali i pozwolili nam zostać na mijance na noc chociaż to wbrew przepisom.
Ranek 23 grudnia ukazał nam wciąż wiejący wiatr zachodni, ale silnik jeszcze raz zaskoczył i ruszyliśmy. Staliśmy prawie w miejscu gdy ukazała się barka płynąca w stronę Brunsbittel. Podali hol i z radością nie do opisania pogodziliśmy się z tak nie żeglarskim naszym zachowaniem. W głowach mieliśmy zakodowane tylko jedno: jak najdalej na zachód, tam musi być coraz więcej wody i miejsca do halsowania.
W wigilię rano wczołgaliśmy się do śluzy; dowiedzieliśmy się też, że z okazji święta a także pewnie niejakiego zadziwienia Niemców naszą eskapadą podarowano nam opłatę kanałową. To był miły gest. Nasza kasa nie wyglądała imponująco a to był dopiero początek podróży. Nie pamiętam tylko w jaki sposób wydostaliśmy się z tej śluzy na Elbę. Muszę się kiedyś spytać Zbyszka; może on będzie pamiętał.
Początek był świetny. Chociaż niezbyt silny (6-7 B) wiatr był przeciwny to korzystny prąd pływowy niósł nas wyraźnie. W ustawowym terminie prąd się jednak zmienił a wiatr zaczął powoli rosnąć. Noc nas zastała na wysokości Cuxhaven; z trudem utrzymywaliśmy wysokość a wiatr stawał się coraz silniejszy. Nie mogliśmy całą noc halsować na torze wodnym w tym jeszcze niezbyt szerokim miejscu.
Z trudem przyszła ta decyzja, ale musiała zapaść: wchodzimy na noc do mariny. No więc weszliśmy. Weszliśmy na żaglach i zacumowaliśmy; było oczywiście pusto. Silnik już się więcej nie odezwał aż do powrotu po ośmiu miesiącach. Chcieliśmy tylko przenocować aby rano wraz z odpływem dalej radośnie pruć przez sinobure wody Elby. NA ZACHÓD; tam musi być więcej miejsca do halsowania.
Z rozsądku i obowiązku należało jednak zorientować się co mówią prognozy. Nie mieliśmy radia ani żadnego NAVTEXU (jeszcze go nie wymyślili) ale w Cuxhaven jest taka wieża, na której Niemcy metodą jak w starożytnym telegrafie pokazują przewidywaną pogodę na najbliższe 12 godzin. Z mariny jej nie widać więc należało wyjść na zewnątrz. Tymczasem doszliśmy do ogrodzenia (dobre trzy metry wysokości) a tu brama zamknięta. No jasne, przecież jest zima, jachty wyslipowane a dookoła tylko śnieg.

Prognoza pogody w Cuxhafen
No nie tylko śnieg ale jeszcze cztery stojące pod bramą bałwany. Już mieliśmy zrezygnować gdy zauważyliśmy po drugiej stronie budkę telefoniczną. Przyszło mi do głowy aby spróbować zadzwonić z życzeniami świątecznymi do Herkena. To był mój stary znajomy żeglarz, dość leciwy już, ale mieszkał całkiem niedaleko bo w Bremenhaven.
Zdecydowaliśmy się wobec braku oznak jakiegokolwiek życia dookoła na forsowanie ogrodzenia. Najłatwiej było chyba po bramie więc tak to wykonaliśmy. Siedząc już okrakiem na samej górze odczuliśmy jakieś drganie. To brama drgnęła pod naszym ciężarem. BYŁA OTWARTA. Nie było żadnej kłódki czego wcześniej jakoś nie zauważyliśmy.
Musieliśmy mieć niezłe miny siedząc na szczycie gdy razem z nami powoli się otwierała. Herken był w domu i przez pewien czas wcale mi nie wierzył, że dzwonię do niego z mariny w Cuxhaven. W końcu postanowił zaryzykować i powiedział, że w takim razie to on przyjedzie. Po dwu czy trzech godzinach w istocie przybył wraz z żoną Lisą.
Herken był żeglarzem więc niewiele go dziwiło z tego, co zobaczył. Natomiast Lisa wydawała się być przez cały czas wizyty w lekkim szoku. Nie odzywała się niemal wcale rozglądając się nerwowo dookoła i dała się namówić tylko na herbatę. Nie chciała dać się namówić na zdjęcie futra chociaż zapalony był nasz piecyk naftowy i naszym zdaniem było bardzo ciepło.
W herbacie natomiast zobaczyła parę białych okruszków i nie wytrzymała w końcu pytając co to takiego. Pomyślała pewnie, że jakieś robactwo jej się trafiło a to był tylko ryż który sypaliśmy do wszystkiego co mogło zapleśnieć. Herbatę dzielnie dopiła uznając ją pewnie za nasze tradycyjne danie wigilijne.
Wizyta była krótka i zakończona zaproszeniem dla nas na następny dzień. Zaproszenie Lisy brzmiało: przyjedźcie koniecznie; będziecie mogli wykąpać się i wyprać trochę swoich rzeczy. To rozumieliśmy; musieliśmy nieźle śmierdzieć mimo iż sami tego nie odczuwaliśmy. Byliśmy w ciągle niedosuszonych ciuchach długo już nie zdejmowanych.
Zaproszenie zostało przyjęte; Herken przywiózł prognozę na Morze Północne i była dla nas bardzo zła. Dopiero po dwu dniach uznałem, że możemy spróbować i wreszcie zobaczyliśmy na zachodnim skraju portu stawę Kugelbake. Od tej stawy zawsze dla nas zaczynał się wielki świat: Morze Północne a dalej OCEAN. Trzeba było tylko uparcie żeglować NA ZACHÓD.

Stawa Kugelbake – od tego miejsca zaczynał się dla nas Wielki Świat
Byliśmy uparci i w końcu udało się chociaż Północne też nas łatwo nie przepuściło. Nie dziwiło nas to; w końcu styczeń to nie jest rozsądna pora a tamta zima była całkiem normalna. Zobaczyliśmy tam dużo więcej miejsca do halsowania, ale też dużo więcej wiatru i zadziwiające fale.
Po którymś z kolejnych sztormów z naszego wiatromierza na maszcie (Brooks & Gatehouse) pozostały tylko urwane kable, ale poza tym straciliśmy tylko bosak. Pewnie był niedbale zawiązany do wanty. Więcej strat nie było. Było na szczęście dużo miejsca i najmilej pamiętam długie godziny w dryfie gdy już nie można było zupełnie nic zrobić. Nie pamiętam też abyśmy widzieli jakiekolwiek statki aż do Holandii.
Właściwie to najczęściej cokolwiek widać było tylko do najbliższej fali.
Ostro mieliście… 🙂 Pamiętam relację z tego rejsu Janusza S. I finał z wejściem do Kołobrzegu na żaglach. Dzisiaj to by się nikt nie ruszył bez silnika na Morze Północne…
Wtedy nikt z nas nad tym się nie zastanawiał. Problemem czasami było wychodzenie z portu, wejść zawsze było można. A do Kołobrzegu weszliśmy na spinakerze. pozdr. a
Szanowny Panie Kapitanie!
Z zainteresowaniem zapoznałem się z ciekawymi materiałami. Opis rejsu jachtu Czartoryski do Ameryki Południowej przeczytałem natomiast ze wzruszeniem.
Jako młody człowiek brałem udział w rejsie jachtu Bieszczady w maju-czerwcu 1985 r. Rejs był nagrodą w konkursie audycji Kliper Siedmiu Mórz, prowadzonej w Rozgłośni Harcerskiej Polskiego Radia. Twórcy programu: Janusz Sikorski i Marek Siurawski wzięli udział w tym rejsie. Janusza zapamiętałem jako zdolnego dziennikarza, filologa i blusesmana. Sporo opowiadał o rejsie na Czartoryskim. Nie wiedzieć czemu, dość dokładnie pamiętam Jego relację jeszcze dzisiaj, mimo upływu lat. Niestety Janusza nie ma już z nami…
Wszystkie Pana książki czytam z przyjemnością – imponują mi rozległą wiedzą i ogromnym doświadczeniem. Mówiąc krótko – GRATULUJĘ PANU!
z wyrazami szacunku
Bogdan Sobiło
Witam Cię Bogdan
Przepraszam za brak reakcji; dawno już nie zaglądałem na swoją stronę. Bardzo mi miło czytać takie opinie. Janusza i kolejnego kolegi, z którym przeżeglowałem dwadzieścia parę tysięcy mil; Funia ; też nie ma. Pozostaliśmy już tylko we dwóch ze Zbyszkiem Bobińskim i wcale nie jesteśmy coraz młodsi. Ja jeszcze pływam ale wcale nie tak często jak chciałbym. Mój pesel ma coraz mniejsze wzięcie. Tamten rejs do Brazylii był bardzo młodzieńczy aby nie powiedzieć awanturniczy. Pozdrawiam serdecznie-Adam