Gdy zaczynałem takie skromne na początku żeglowanie nie było sklepów z osprzętem i żaglami. Pieniędzy tez właściwie nie było. Jeśli ktoś chciał sobie popływać po najbliższym bajorku trzeba było wystrugać sobie łódkę. Potem jeszcze pokleić maszt i bom a także uszyć żagle. Uczyli nas tego starsi koledzy w drużynie harcerskiej . Sami nauczyli się wcześniej tą samą metodą.
Żagle były bawełniane więc po uszyciu należało jeszcze nauczyć się wytrymować je tak, aby uzyskały właściwy kształt i jak najdłużej go zachowały. To, czego się tam nauczyłem przydało mi się jeszcze wiele lat później gdy wszystko można było już kupić w sklepie.
Konkretna sytuacja wiele lat później podsunęła mi myśl, aby zostać armatorem łodzi rybackiej. Pieniędzy nie było, więc razem z kolegą za parę groszy wyjęliśmy z dna portu w Dźwirzynie stary kadłub przeznaczonej do kasacji łodzi. Była zbudowana „na zakładkę” i dawno już uznano ją za utraconą. Postanowiliśmy ją od nowa „wystrugać”. Przydała się praktyka szkutnicza z lat młodości.
Łódź miała tylko 8,5 metra więc po paru latach nadszedł czas na coś bardziej ambitnego. Scenariusz był podobny. Za niewielkie pieniądze można było nabyć tym razem dziewięciometrową łódź nie nadającą się już do remontu. Była trochę za krótka, ale szeroka (4,2 m.) więc na początek uciąłem jej dziób i rufę, a wkrótce potem prawie wszystko powyżej pasa przydennego na śródokręciu.
I tak pozostał kadłubek złożony ze stępki, denników i paru warstw najniższych klepek z uciętymi wręgami. Tylko to było wystarczająco zdrowe. Z tego wyszła piękna dębowa 11,5 metrowa łódź, która pływa do dzisiaj (17 lat).

Kołobrzeg jesień 1996
Po kolejnych latach przyszła kolej na Chopina. Był rok 1998 i pracowałem na niemieckim żaglowcu jako chief na pokładzie. Nie byłem zbyt dobry w takielunku żaglowca; miałem od tego bosmana. Do mnie należało mądrzenie się na pokładzie w drodze i na manewrach. Zimą mój żaglowiec spał więc Ziemek łatwo namówił mnie na pomoc w taklowaniu Chopina po dwuletnim postoju.
Pomyślałem sobie: jak to zrobię to już będę wiedział wszystko o tych kilometrach lin i mnogości bloków. Zrobiłem i zapomniałem o niemieckim pokładzie. Zostałem po dwu miesiącach pływania zmiennym kapitanem i utknąłem na wiele lat. Pensja była o połowę niższa niż w Niemczech, ale za to w innej walucie.
W rekompensacie za ta zmianę horyzont wreszcie oddalił się bardzo znacznie i znowu mogłem zobaczyć Krzyż Południa. Rodzina też miała oszczędności na moim wyżywieniu przez wiele miesięcy.
To, czego się nauczyłem zaowocowało potem ofertami na wykonanie nietypowych prac, których inni nie chcieli się podjąć. Najciekawszy chyba był pomysł na wykonanie takielunku na niedużym (30 m.) stateczku wycieczkowym, który w założeniu miał uprawiać żeglugę pasażerską we Włoszech.
Maszty już niestety stały razem z rejami; sylwetką przypominał galeon z końca XVII wieku i za taki miał uchodzić. Warunek był jeden: miał być otaklowany tak, aby można było wszystkie żagle postawić i potem je podnieść. Ja dodałem sobie drugi: jeśli ma uchodzić za taki to nie może być żadnej szakli. Wszystko na grumoty, przewiązy i wyblinki, a gejtawy mają zbierać rogi żagli do środka rej, a nie do noków.
To była żmudna praca; zajęła mi prawie cztery miesiące. Nigdzie niestety nie popłynął. Po sześciu latach postoju zmienił za to właścicieli i znowu daje mi zarobić, gdyż w międzyczasie liny się zestarzały i trzeba je wszystkie wymienić na nowe. Skończyłem to pod koniec września; tym razem poszło szybciej, bo wszystko już było wymyślone i obmierzone wcześniej.
Niezbyt powszechne już umiejętności czasem po latach w nieprzewidzianych okolicznościach okazują się bardzo przydatne.
Cześć Adaś,
A jedna z tych łódek rybackich oprócz silnika Perkins miała także maszt i szkarłatne żagle. Bywało ,że przy korzystnych wiatrach do portu wracaliśmy na na żaglach. I choć trochę to trwało to był czas na klarowanie siatek i pokładu.
Pozdrawiam ,
Heniek , załogant z Drawska
Cześć Adaś,
Pamiętam, że jedna z rybackich łodzi oprócz silnika diesla (był to chyba Perkins) miała maszt i szkarłatne żagle. I bywało ,że przy sprzyjających wiatrach do portu wracaliśmy na żaglach. Trwało to trochę ale wtedy mieliśmy czas na klarowanie siatek i
ogarnięcie pokładu.
Pozdrawiam.
Heniek załogant z Drawska